Ten album jest już ze mną od
kilku miesięcy. Do jego recenzji zabierałam się jednak dość długo, ze względu
na duże wrażenie jakie zrobił na mnie ,,Oshin”. Założycielem zespołu jest
Zachary Cole Smiths związany już z nowojorskim Beach Fossilis, który w 2011
roku zainicjował swój solowy projekt o nazwie DIIV. Pomimo, iż ta kapela w
dużej mierze rezygnuje z eksponowania wokalu- trzeba zwrócić uwagę na niezwykle
charyzmatycznego Smithsa, który mi osobiście przypomina nieco młodego Kurta
Cobaina. Muzycznie, grupa stawia na rozmarzone gitary, nutę psychodelii i stłumione,
zlewające się wokale ( przez to o wielokrotnie nierozpoznawalnych tekstach).
Ciężko mi wyróżnić jakiś konkretny utwór, cały album jest piekielnie melodyjny
i wpadający w ucho. Nie mogę też odmówić sobie porównania ich rytmiki i
brzmienia basu do twórczości The Cure czy Joy Division. Ta płyta to wielki powrót
do surf rockowych korzeni, w czasach kiedy cała reszta zespołów ucieka w
kierunku elektroniki. Pomimo całej swojej melancholijności, to optymistyczny
album. Gitary tętnią własnym życiem i wprowadzają słuchacza w atmosferę nocnych
plażowych przechadzek. Żadne słowa nie równają się samemu przesłuchaniu płyty,
która jest moim zdaniem może odrobinę nużąca ale świetna. Myślę, że każdy miłośnik
dreampopowo brzmiących gitar będzie w pełni ustatysfakcjonowany.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz